poniedziałek, 14 października 2013

Ostatni przystanek

San Diego to nasz ostatni przystanek tych wakacji. I bardzo miła niespodzianka na koniec, ponieważ okazuje się bardzo ładne, czyste i oferuje mnóstwo atrakcji. Jesteśmy ograniczeni czasowo, więc wybieramy wizytę w Old Town - najstarszej dzielnicy miasta. Obecnie oryginalne budynki z początku XIX wieku pełnią nadal swoją funkcję (np. sklepy), lub zostały zamienione w muzea (np. stajnia, czy szkoła).


Old Town ma charakter meksykański, co dla nas jest bardzo egzotyczne.






Po południu jedziemy do centrum i spacerujemy po wybrzeżu, przy którym zacumowano lotniskowiec USS Midway.


To jednak tylko "rzut okiem" na to miasto. W San Diego można spędzić znacznie więcej czasu i np. zwiedzić słynne Zoo, muzeum morskie, park Balboa. Może uda się nam to następnym razem...







niedziela, 13 października 2013

"Where some dreams come true, some not"

Niedzielne przedpołudnie spędzamy w Getty Center. To imponujące muzeum sztuki, gdzie zgromadzono obrazy, rzeźby, sztukę użytkową, fotografie od średniowiecza po czasy współczesne. Muzeum zostało ufundowane przez miliardera J.P. Getty, który zostawił w spadku 1.3 mld dolarów z życzeniem, by takie miejsce powstało i było dostępne dla wszystkich. Wstęp jest darmowy, płaci się tylko za parking. Na terenie dostępni są przewodnicy, którzy służą informacjami na temat zgromadzonych kolekcji oraz architektury samego centrum.
Ekspozycje mieszczą się w kilku budynkach, rozmieszczonych wokół centralnego placu. Budynki otoczone są ogrodami i tarasami widokowymi, skąd można podziwiać Los Angeles.




Kolekcje mają charakter przeglądowy, tj. pokazują najbardziej charakterystyczne dzieła dla danego okresu. Miłośnicy renesansu znajdą tu obrazy Leonarda da Vinci, Rafaela. Ci którzy lubią sztukę flamandzką mogą podziwiać m.in. Rembrandta. Impresjonistów reprezentują płótna Moneta, Maneta, Renoire'a, Degasa. Są też prace Van Gogha (np. sławne "Irysy").


Po wizycie w muzeum jedziemy na plażę, do Malibu. Nie różni się specjalnie od innych miejscowości nadmorskich. Może poza rozmiarami jachtów, pływających wzdłuż wybrzeża.



Zachód słońca podziwiamy na Mulholland Drive. To kręta droga wijąca się przez góry Wschodnie Santa Monica oraz wzgórza Hollywood. Znana jest z wielu filmów, np. "Mulholland Drive" Davida Lyncha. A także ze wspaniałych punktów widokowych na Los Angeles.



Wieczór spędzamy na Hollywood Boulvard - "obowiązkowym" punkcie dla turysty.



Patrząc na nazwy miejsc, które widzieliśmy, można pomyśleć że to nie wiadomo jakie cuda. Niby tak, bo z daleka Los Angeles wygląda imponująco. Jednak przejeżdżając przez nie ma się wrażenie tymczasowości i kiczu: dość dziurawe drogi, architektura w wielu miejscach "magazynowa", brud (nawet w centrum), dużo (wieczorem bardzo dużo) bezdomnych. Oczywiście, są luksusowe osiedla i wille za płotami czy na wzgórzach wokół miasta, ale giną w ogólnym bałaganie.
Chyba nie jesteśmy w tych wrażeniach odosobnieni. Cytując za Douglasem Adamsem ("Cześć i dzięki za ryby"): "... jechali ku zachodowi słońca, którego nikt z odrobiną wrażliwości nie zabudowałby miastem o wyglądzie Los Angeles."

Hollywood Boulvard to powódź plastiku i mocno zatłoczone miejsce.


Na pewno jest bardzo atrakcyjne dla dzieci (i nie tylko), które mogą spotkać bohaterów swoich bajek i filmów "na żywo".


sobota, 12 października 2013

Pasadena

Przejazd z San Francisco do Los Angeles zajmuje nam spory kawałek dnia. Nie mamy więc czasu na "miasto aniołów". Zamiast tego wybieramy się metrem na kolację do Pasadeny. Co takiego jest w Pasadenie? Po pierwsze, mieszka i pracuje tam, razem z przyjaciółmi, Sheldon Cooper, jeden z naszych ulubionych bohaterów serialu "The Big Bang Theory". Po drugie, pracował tu Albert Einstein. Po trzecie, Pasadena reklamuje swoje stare miasto (Old Pasadena), jako przykład bardzo udanej rewiatalizacji dzielnicy.




No cóż, amerykańskie i europejskie pojęcie "starego miasta" mocno się różnią. Owszem, widać że w przeszłości (dość niedalekiej) były w tym miejscu jakieś magazyny i domy w stylu hiszpańskim, ale to tyle. Natomiast trzeba przyznać, że dzielnica wieczorem jest bardzo ożywiona i sympatyczna - co zawdzięcza pewnie 500 restauracjom. My wybieramy skromnie wyglądający lokal z kuchnią "organiczną". I po raz pierwszy jemy posiłek bez tłuszczu, sera i konserwantów przekraczających dozwolone normy.

W drodze powrotnej do metra odwiedzamy jedną z galerii "Flower Pepper", gdzie oglądamy ciekawy projekt autorstwa Randy Hage - Fleeting Moments. Ten artysta przez lata fotografował witryny i fasady Nowego Jorku, po czym na podstawie zdjęć budował bardzo wierne, trójwymiarowe modele sfotografowanych miejsc. Realizm odtworzonych scen jest imponujący.

Na koniec jeszcze informacja o noclegu: śpimy w hotelu Historic Myfair. Jest to pierwszy hotel, gdzie rozmiary pokoju są europejskie. Rekompensatą jest widok z okna - na wzgórze z napisem "HOLLYWOOD". Niestety, po ciemku niewidocznym (przynajmniej z tej odległości).


piątek, 11 października 2013

San Francisco

W San Francisco mamy tylko jeden dzień na zwiedzanie, dlatego musimy wybrać "zestaw minimum" spośród wielu atrakcji, które to miasto oferuje. Decydujemy się na wycieczkę zabytkowym tramwajem. Smaczku wycieczce dodaje przejazd stromymi ulicami. Tramwaj ma konstrukcję XIX wieczną, prowadzi go dwóch motorniczych: jeden reguluje napęd z przodu wagonika, drugi operuje hamulcem z tyłu. Wszystko działa ręcznie, także hamulcowy musi nieźle się napracować.




 Miasto tętni życiem. Nie tylko tym turystycznym, pełnym sklepów, ulicznych grajków i orkiestr, ale też normalnymi, codziennymi sprawami. Widzieliśmy interwencję straży pożarnej i policji.


Kolejny punkt "obowiązkowy" w San Francisco to Chinatown - z tysiącem sklepów, restauracji, punktów oferujących rozmaite usługi. Dzielnica wbrew pozorom nie jest rozległa, zajmuje kilka przecznic, ale ma się wrażenie że znalazło się w innym świecie.


Innym ciekawym tramwajem (modelem z 1912 r.) jedziemy w stronę Zat. San Francisco, na pirs 39. Z przewodnika wiemy, że słynie on z kolonii lwów morskich, które sobie go zaadaptowały na siedlisko.


Nie wiemy natomiast, że jest to spore centrum turystyczne, w którym znajdują się różne sklepy z pamiątkami. Na przykład można kupić sobie strój więzienny z Alcatraz.


Z pirsu jest też dobry widok na wyspę z dawnym więzieniem.


Ostatni punkt to "najbardziej kręta ulica na świecie" - tak przynajmniej reklamują ją miejscowi. Jest to fragment Lombard Street, który wije się 6 stromymi zakosami w dół. Stanowi sporą atrakcję dla automobilistów. Dla tych, co chcieliby ująć całą sytuację na zdjęciu mamy małą podpowiedź: nie warto fotografować z miejsca, gdzie zakręty się zaczynają lub kończą - stromiznę ulicy i perspektywę niewiele widać. Najlepiej iść Lombard Street na wschód kilka przecznic dalej, do punktu, gdzie ulica zaczyna się znowu wznosić i zrobić zdjęcie stamtąd. Potrzebny jest teleobiektyw (200mm lub więcej).


San Francisco żegnamy następnego dnia o świcie, fotografując most Golden Gate.


czwartek, 10 października 2013

Pożegnanie z dziką przyrodą

Po 13 dniach wśród skał, wąwozów, kanionów, pustyni, lasów wracamy do miasta. I to jakiego: San Francisco. Najpierw jednak trzeba tam dojechać. Po drodze przez jakiś czas szukamy sekwoi, które rosną przed wjazdem do parku. Mimo, że w Visitors Center nakreślili nam ogólną trasę dojazdu, "w szczegółach" jest ona dość zawiła i sekwoje znajdujemy po godzinie jazdy w lesie. Drzewa i ich owoce są imponujące.



Las, mimo że gęsty, przypominający raczej puszczę, jest zamieszkały przez ludzi. Natrafiamy na osadę o nazwie "Sugar Pine", gdzie mieszka około 30 rodzin, sądząc po liczbie skrzynek pocztowych.


Dalej jedziemy drogą 41, tak by chociaż rzucić okiem na park Yosemite. Tak jak w innych parkach jesteśmy instruowani (dwukrotnie) przez strażników, że nie wolno nam się zatrzymywać. 


Tym razem, tak jak wszyscy, ignorujemy zakaz, by zrobić zdjęcie górze El Captain (to jeden z największych granitowych monolitów w USA).


Dzienną porcję fauny w obiektywie zapewniają nam dzisiaj sarny, odpoczywające niedaleko punktu widokowego na El Captain.


Jadąc na zachód, możemy zobaczyć efekt pożarów, jakie szalały w Kalifornii w sierpniu tego roku. Spustoszenia na niektórych obszarach są ogromne:



Nasz ostatni postój w górach wypada w miejscowości Groveland. Jemy w dość nietypowym, jak na Dziki Zachód, miejscu: Dori's Tea Cottage & Cafe - lokalu urządzonym w stylu angielskim.


Odkryciem kulinarnym jest kukurydziany chowder. Po opuszczeniu gór jedziemy jeszcze kilka godzin przez równiny Kaliforni. Przed San Francisco zatrzymujemy się jeszcze u znajomych w Los Gatos.
Na miejscu jesteśmy dopiero późnym wieczorem. 




środa, 9 października 2013

Deszczowe Oakhurst

Nie dość, że park jest zamknięty, to jeszcze cały dzień padało. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Zrobiliśmy pranie, uzupełniliśmy bloga, poszliśmy na zakupy. Mimo deszczu pospacerowaliśmy po Oakhurst. Nieoficjalnym herbem tego miasta jest niedźwiedź. Drewniane figurki misiów są wszędzie. Reklamują Burger King, McDonald's, hotele...




Z cyklu "fauna USA w obiektywie", na terenie hotelu udało nam się sfotografować szarą wiewiórkę...


która (z całą swoją rodziną) cieszy się specjalnym statusem na tym terenie:



 Zregenerowaliśmy siły na hotelowym basenie. Dzień zakończyliśmy bardzo dobrą kolacją.