Tytuł posta jest dramatyczny, ale tak biegła nasza droga. Celem był Furnace Creek w Death Valley. Tradycyjnie już po drodze szukamy ciekawych parków stanowych, które mogłyby nam zastąpić widoki w parkach narodowych. Takim miejscem był Valley of Fire, czyli Dolina Ognia. Jakie to szczęście, że jest to "zaledwie" park stanowy i pozostał on otwarty dla publiczności.
Dolina zawdzięcza swoją nazwę skałom o barwie ognia, które wydają się płonąć w świetle słonecznym:
Jest też miejsce z petroglifami, czyli znakami jakie zostawili Indianie. Pełnego znaczenia tych symboli nie udało się jeszcze odczytać.
Dolina zawdzięcza swoją nazwę skałom o barwie ognia, które wydają się płonąć w świetle słonecznym:
Ale to miejsce ma dla każdego coś miłego. Formacje skalne, przypominające kształtem zwierzęta (na przykład słonie; ale można też spotkać foki, mrówkojada, czy dinozaura):
Jest też miejsce z petroglifami, czyli znakami jakie zostawili Indianie. Pełnego znaczenia tych symboli nie udało się jeszcze odczytać.
Mimo, że miejsce nazywa się Doliną Ognia, skały tutaj mają bardzo wiele kolorów i odcieni.
Grażyna, niestrudzony obserwator fauny i flory, zapoznała się z przedstawicielami mieszkańców Doliny:
Po krótkim postoju w Las Vegas pędzimy do Doliny Śmierci (Death Valley).
Na miejscu jesteśmy już o zmroku. Nie idziemy jednak spać, bo podziwiamy rozgwieżdżone niebo:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz