Po 13 dniach wśród skał, wąwozów, kanionów, pustyni, lasów wracamy do miasta. I to jakiego: San Francisco. Najpierw jednak trzeba tam dojechać. Po drodze przez jakiś czas szukamy sekwoi, które rosną przed wjazdem do parku. Mimo, że w Visitors Center nakreślili nam ogólną trasę dojazdu, "w szczegółach" jest ona dość zawiła i sekwoje znajdujemy po godzinie jazdy w lesie. Drzewa i ich owoce są imponujące.
Tym razem, tak jak wszyscy, ignorujemy zakaz, by zrobić zdjęcie górze El Captain (to jeden z największych granitowych monolitów w USA).
Jadąc na zachód, możemy zobaczyć efekt pożarów, jakie szalały w Kalifornii w sierpniu tego roku. Spustoszenia na niektórych obszarach są ogromne:
Las, mimo że gęsty, przypominający raczej puszczę, jest zamieszkały przez ludzi. Natrafiamy na osadę o nazwie "Sugar Pine", gdzie mieszka około 30 rodzin, sądząc po liczbie skrzynek pocztowych.
Dalej jedziemy drogą 41, tak by chociaż rzucić okiem na park Yosemite. Tak jak w innych parkach jesteśmy instruowani (dwukrotnie) przez strażników, że nie wolno nam się zatrzymywać.
Tym razem, tak jak wszyscy, ignorujemy zakaz, by zrobić zdjęcie górze El Captain (to jeden z największych granitowych monolitów w USA).
Dzienną porcję fauny w obiektywie zapewniają nam dzisiaj sarny, odpoczywające niedaleko punktu widokowego na El Captain.
Jadąc na zachód, możemy zobaczyć efekt pożarów, jakie szalały w Kalifornii w sierpniu tego roku. Spustoszenia na niektórych obszarach są ogromne:
Nasz ostatni postój w górach wypada w miejscowości Groveland. Jemy w dość nietypowym, jak na Dziki Zachód, miejscu: Dori's Tea Cottage & Cafe - lokalu urządzonym w stylu angielskim.
Odkryciem kulinarnym jest kukurydziany chowder. Po opuszczeniu gór jedziemy jeszcze kilka godzin przez równiny Kaliforni. Przed San Francisco zatrzymujemy się jeszcze u znajomych w Los Gatos.
Na miejscu jesteśmy dopiero późnym wieczorem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz