czwartek, 19 listopada 2015

Nowy Jork

Naszą wycieczkę do Nowego Jorku podsumowała Grażyna. Oto jej relacja:

Wróciliśmy z Nowego Jorku. Miałam sporą pokusę żeby zostać dłużej, szczególnie jak przypomniałam sobie, co mnie czeka w listopadzie. No, ale bilet powrotny był w walizce i dlatego teraz siedzę przed komputerem zamiast w nowojorskim metrze.

Pierwsze wrażenie w Nowym Jorku to okropny hałas. Dalej: ścisk i pośpiech… No, ale z czasem można przywyknąć i wpasować się w tłum.

Przez pierwsze dwa dni wyglądaliśmy chyba jak niemoty, bo co chwilę ktoś chciał nam pomagać. Na szczęście trzeciego dnia biegaliśmy jak wszyscy i bez pudła trafialiśmy na odpowiednią linię metra. Najwyżej przeszliśmy się kilka przecznic dalej…

Marcin przygotował plan zwiedzania, więc z grubsza wiedzieliśmy dokąd chcemy się udać. Zaczęliśmy od opłynięcia Manhattanu statkiem, który podpływał pod Statuę Wolności. Przeszliśmy się Wall Street. Zwiedziliśmy Kościół Trójcy Świętej. Byliśmy w miejscu gdzie stały dwie wieże, w Chinatown i w Little Italy. Do hotelu wróciliśmy padnięci, a w łóżku obejrzeliśmy film o Janie Pawle II.




Drugi dzień spędziliśmy w MoMa (muzeum sztuki współczesnej) i Central Parku. Byliśmy też w muzeum figur woskowych, dzięki czemu mam zdjęcie m.in. z E.T. Wieczorem podziwialiśmy NYC z Empire State Building.





W sobotę głosowaliśmy. Była okazja zobaczyć polski konsulat, więc z niej skorzystaliśmy. Marcin się obawiał, że będziemy stali w kolejkach, ale było pusto, chociaż w tym punkcie głosować miało coś koło dwóch tysięcy Polaków. Byliśmy rano, więc zdążyliśmy popłynąć na wyspę gdzie wznosi się  Statua Wolności i na drugą, do muzeum imigracji. Popołudniu zaliczyliśmy Muzeum Historii Naturalnej. Piszę „zaliczyliśmy”, bo inaczej się nie da. Wszystkie muzea są ogromne i jeden dzień na ich zwiedzenie to zdecydowanie za mało. Zresztą po trzech, czterech godzinach „odpadam”.



W niedzielę byliśmy w najlepszym, dla mnie, muzeum, czyli w Metropolitan. Szkoda, że zabrakło nam czasu i sił żeby pójść tam jeszcze raz. Mają takie zbiory, że trudno w to uwierzyć- od starożytności po sztukę współczesną. Do tego oglądając impresjonistów nie dyszy ci na karku wycieczka chińska. (To się zmieniło- już nie Japończycy, ale Chińczycy zwiedzają świat. Niestety zachowują się obrzydliwie!)

Niewątpliwą atrakcją nowojorską są zakupy. Zaczęliśmy od kupienia Marcinowi kurtki. Potem ja kupiłam sobie jeansy i parę innych rzeczy… Jechaliśmy z takim zamiarem, bo ceny ubrań są w USA zdecydowanie niższe niż w Holandii. Tzn. mówię o normalnych sklepach, a nie np. o legendarnym Bloomingdale, w którym sweterek kosztuje 600 dolarów. Nie jakiś kosmiczny sweterek, ani ze złotogłowiu, taki zwyczajny!

Słuchając „Dwójki” często „obija mi się o uszy” nazwa Carnegie Hall, więc nie przepuściłam okazji, by je zobaczyć. Na koncert nie było szans, ale chociaż zwiedziliśmy je z przewodnikiem. Przewodnik był tak stary jak piramidy i obawiałam się, czy w czasie naszego tour-u nie zejdzie, ale jakoś dotrwał do końca i nawet powiedział kilka interesujących rzeczy. Fundator tego przybytku, to przykład „amerykańskiego snu”. Zaczął jako pomocnik telegrafisty, a skończył jako najbogatszy człowiek w Ameryce, który ufundował szereg budynków przeznaczonych na biblioteki, sale odczytowe, szkoły i Carnegie Hall. Tę salę koncertową zbudował dla swojej żony, śpiewaczki. Kiedy ją budowano pod koniec XIX w., to przed budynkiem były pola. Dziś stoi dom, w którym są najdroższe mieszkania w Nowym Jorku. Kosztują coś koło 11 milionów dolarów! Aktualnie w Carnegie Hall występuje polski tenor, Piotr Beczała, a na wystawie są zdjęcia i afisze z występów Paderewskiego. To w kwestiach polskich…



W NYC natrafiliśmy też na inne polskie ślady, ale o tym kiedy indziej.

W każdym razie przeszliśmy się przez Brookliński Most. Doświadczenie mniej więcej takie jak na pochodzie pierwszomajowym: z przodu i z tyłu idą ludzie, a z boku pędzą rowery. 

Widoki piękne, ale dopiero kiedy pojechaliśmy tam wieczorem, to mogliśmy poczuć atmosferę romantycznych filmów. Nie było prawie nikogo, a do tego kropiło, więc zdjęcia wyszły nostalgiczne.




Marcin niecierpliwie czekał na Top of the Rock, czyli na wjazd na Rockefeller Center. Mieliśmy dwa podejścia, bo musiała być odpowiednia pora na fotografowanie. No, ale w końcu się udało i  na 70. piętrze spędziliśmy dwie godziny. Widok fantastyczny. Prawie nierealny…




Ostatnim muzeum jakie odwiedziliśmy było Muzeum Guggenheima. Akurat to nie zrobiło już na mnie takiego wrażenia, bo dzieł przeróżnych naoglądałam się wcześniej. Sam budynek jest ciekawy i stoi przy Central Parku, więc poszliśmy jeszcze na spacer.
W dzień wyjazdu też spacerowaliśmy, ale nad rzeką Hudson.

Widzieliśmy sporo. Pogoda była świetna. Cały czas temperatura około 16-18 stopni. Raz padało, ale akurat nie przeszkodziło nam to w zwiedzaniu. Jedliśmy zazwyczaj w delikatesach, w których są do wyboru sałatki, ciepłe posiłki, zupy… Kupuje się na wagę. Można zjeść na miejscu. Nasz hotel, dawny teatr, był na Bronxie. To dość ciekawe doświadczenie. Przez dłuższą część drogi z Manhattanu byliśmy jedynymi białymi w metrze.

Naszą amerykańską przygodę zaczęliśmy od alarmu przeciwpożarowego około 6.00. Moje pierwsze zdjęcie mam na tle samochodu straży pożarnej. Uczucie dość surrealistyczne- stoisz na ulicy przed budynkiem z paszportem w kieszeni i zastanawiasz się co się dzieje? 


Na szczęście nic się nie stało! No, ale do końca wycieczki spałam na plecaczku, w którym były najważniejsze rzeczy, których nie powinnam stracić! 
Chociaż Bronx kojarzy się z narkotykami, mafią, „czarnymi”…, to jakoś nie czułam zagrożenia. Fakt, że ciągle słychać było syreny policyjne, a w telewizji porannej mówili o napadach, to jednak było ok. Fakt, że mieszkać bym tam nie chciała. No, ale nie chciałabym mieszkać też w innej części Nowego Jorku. Tam chyba trzeba się urodzić lub być bardzo młodym żeby przyzwyczaić się do takiego życia. Jak dla mnie to „za mało powietrza w powietrzu” i pół życia spędzasz pod ziemią. Do chodnika nie dochodzi dzienne światło, a żeby zobaczyć drzewo, to trzeba podjechać do Central Parku. Zniechęca mnie też jedzenie na plastiku i ta sztuczna byle jakość.  
Jednak na pewno chcę polecieć tam jeszcze raz. Chociażby żeby pójść jeszcze raz do Matropolitan Museum.


Teraz z większym zrozumieniem oglądam filmy, które dzieją się w Big Apple. Wczoraj np. przypomnieliśmy sobie „Manhattan” Woodego Allena, a przedwczoraj „Lepiej być nie może” z Nicholsonem